Od samego początku, planując naszą podróż do Lombardii, wiedzieliśmy, że nie wyjedziemy stamtąd, jeżeli wcześniej nie zobaczymy słynnego Jeziora Como. Bez względu na wszystko:) Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Z Bergamo pociągiem do Lecco, tam przesiadka i już o 9 rano byliśmy w Varennie, bodajże jednym z dwóch najpiękniejszych miasteczek nad jeziorem. Swoją drogą, musieliśmy w pełni zaufać naszemu kieszonkowemu przedwodnikowi, w którym było napisane, że Varenna leży nad Como, bo mgła była tak gęsta, że jeziora w ogóle nie było widać.
Jeżeli oglądaliście chociażby takie filmy jak "Ocean's Thirteen", "Casino Royal" czy "Gwiezdne wojny: Atak Klonów", to Como kojarzycie pewnie skąpane w pięknym, włoskim słońcu, ze szmaragdową wodą i brzegami porośniętymi bujną roślinnością, zza której wystają okazałe rezydencje. Otóż my, w głębi serca licząc na takie widoki, zastaliśmy jezioro spowite gęstą mgłą, a miasteczka jakby wymarłe: może dosłownie 10 turystów spotkanych w ciągu całego dnia, sklepy i restauracje pozamykane, cisza i spokój. I powiem Wam, że klimat był naprawdę niesamowity!
Zaczęliśmy od spaceru po Varennie. Miasteczko jest naprawdę śliczne, szczególnie jak chodzi się po nim samemu i gwar tłumu turystów nie zakłóca panującej dookoła ciszy. Varenna leży u podnóża góry, na szczycie której znajdują się ruiny zamku, z którego roztacza się ponoć fantastyczny widok. Czasu mieliśmy sporo, także postanowiliśmy zrobić sobie spacerek i zdobyć twierdzę:) Szaleni, liczyliśmy na to, że w tym czasie mgła w cudowny sposób zniknie, zza chmur wyjdzie słońce i ujrzymy jezioro w całej jego okazałości. No ale poza tym, żeśmy szaleni, to dodatkowo z reguły mamy pecha... Po godzinie męczącego podchodzenia okazało się bowiem, że zamek jest w remoncie...Żeby było śmieszniej, jeżeli byśmy przyjechali 2 dni później, byłby już otwarty:)
W południe wsiedliśmy na prom i przepłynęliśmy (jako jedynie pasażerowie) do znajdującego się po drugiej stronie jeziora Bellagio- najbardziej znanego ośrodka turystycznego nad Como, znanego głównie z tego, że swój dom ma tam sam George Clooney. Mimo usilnych poszukiwań, Georga nie spotkaliśmy, ale humorów nam to nie popsuło. Mgła się trochę podniosła, wyszło słońce i zrobiło się naprawdę pięknie. Poza tym w perspektywie mieliśmy zjedzenie obiadu, co we Włoszech zawsze wprawia w świetny nastrój:)
Będąc w Mediolanie na własnych żołądkach odczuliśy, co znaczy włoska siesta. Ze stolicy Lombardii wyjechaliśmy po prostu głodni. Dlatego spacer po Bellagio zaczęliśmy od znalezienia jakiejś knajpy. Zadanie było podwójnie trudne. Po pierwsze prawie wszystkie lokale były jeszcze zamknięte (uroki podróżowania poza sezonem), a po drugie trzeba było uważać, czy o tej porze, co akurat zachce nam się jeść, dana knajpka nie będzie miała akurat przerwy.
Tak sobie spacerując zauważyliśmy niezbyt zachęcająco wyglądający bar. Przed nim stał długowłosy mężczyzna koło 40-stki i palił papierosa. Kiedy zaczęliśmy studiować wywieszone na zewnątrz menu, mężczyzna podszedł do nas, uśmiechnął się i łamaną angielszczyzną powiedział:
- Today fresh lasagne. Home-made. Very good!
Na to ja do niego, że brzmi dobrze i niech mi jeszcze tylko powie, czy przypadkiem nie ma w środku dnia jakieś siesty. Na co on:
- The bar is open forever!
:) I po tej szybkiej wymianie zdań wiedzieliśmy już, gdzie zjemy obiad. Tak to właśnie jest. Właściciele restauracji, pracownicy sklepów! Wychodźcie do swoich klientów, uśmiechnijcie się do nich, w najprostszy nawet sposób zachęćcie. W naszym przypadku zwykłe "Fresh lasagne, home-made, very good" zadziałało.
Po pizzerii w Bergamo, bar Art in Flower był kolejnym miejscem z klimatem, w którym mieliśmy okazję jeść. Wystrój- kwintesencja kiczu. Zgodnie z nazwą, wszędzie kwiaty, choć prawdziwych nie dostrzegłem. Ściany różowe, ławy zielone, poduszki niebieskie. Na ścianie coś na kształt fresku przedstawiającego kobietę z kwiatem w ręku. W zamierzeniu miało to być coś w stylu Alfonsa Muchy. Do tego kilka sztucznych kwiatków rozwieszonych dookoła pod sufitem no i oczywiście kwiatowa zastawa. Bar bez kwiatów...chyba:) Gdzieś w kącie stojący laptop i kwintesencja całości: sączący się z głośników Miles Davis. Super!
Ja oczywiście zamówiłem lasagne, Kasia wzięła kluchy: garganelli z krewetkami i cukinią w kremowym sosie na bazie wywaru rybnego. Do tego kieliszek prosecco (włoskie wino musujące) i piwo. Jedzenie było poprawne, klimat: niesamowity:) Jedząc słuchaliśmy, jak właściciel opowiadał dwójce niemieckich turystów o swojej fascynacji jazzem, a przede wszystkim Milesem. Płytę, która akurat leciała, dostał podobno od jakichś turystów. W ogóle od klientów dostał w swoim życiu wiele płyt, m.in. Madonnę, ale nie ma to jak Miles:)
Później nastąpił jeszcze wykład o tym kiedy i jak powinno się pić espresso. I że prawdziwe espresso powinno być mikroskopijne, takie na pół łyka. Tak piją prawdziwi Włosi. Takie zamówiłem też ja. Było świetne. W ogóle w barze Art in Flower było świetnie. Nietypowo. Tak jak lubię:)
Jak przyjedziecie kiedyś do Bellagio szukać Georga Clooney'a, wpadnijcie też na home-made lasagne i prawdziwe, włoskie espresso:)
W ogóle koniecznie wybierzcie się nad Jezioro Como. Wrażenia niezapomniene, nawet jeżeli dosłownie mgliste:)
Bar Art in flower
via Valassina
21 Bellagio
A ten krzak na pierwszym planie to...rozmaryn. Cała promenada w Bellagio jest wysadzona właśnie rozmarynem:)
2 komentarze:
zabraliście rozmaryn do domu? :)
Dzięki za info. Bez waszej zachęty raczej nie weszłybyśmy do Art in Flower... nie wygląda zachęcająco. Jedzenie tam było przyzwoite i w dobrej cenie jak na Bellagio. Pokazałyśmy im wasz opis na blogu i bardzo się ucieszyli.
Pozdrawiam,
Agnieszka
Prześlij komentarz